poniedziałek, 9 listopada 2015

Rozdział 2

- Więc masz dokończyć moje graffiti, tak? - Zayn patrzy na mnie wyczekująco. Po ucieczce z dwóch ostatnich godzin udaliśmy się na nasze stałe miejsce przesiadywania. Na starą szwalnię na obrzeżach Londynu. Jest to takie nasze miejsce wyciszenia i szczerych rozmów.
- Tak jakby - wypuszczam głośno powietrze i siadam po turecku na ziemi. Rozglądam się po szwalni. Jest tak zniszczona, że to aż dziwne, że jeszcze jej nie wyburzono. Na w miarę dobrze zachowanych fragmentach ścian znajdują się Zayna i moje sprayowe malunki.
- Wiesz, mogę naszkicować ci projekt tego całego logo i je wykonasz - z zadumania wyrywa mnie głos Malika. Przez chwilę zastanawiam się, co mam mu odpowiedzieć. W mojej głowie pojawia się genialny plan.
- Najwyżej mi pomożesz! - klaskam w dłonie. Mój przyjaciel przybiera zaciekawioną minę więc rozwijam swoją myśl: - Powiem, że potrzebuję ciebie do pomocy i wykonasz to durne graffiti!
- Chyba zwariowałeś! - Zayn wybucha śmiechem. - Nie wciągniesz mnie w to. O nie. Nawet nie próbuj. - wstaje i podnosi dłonie, jakby obawiał się, że go zaatakuję. W sumie mam ochotę to zrobić.
- Przepraszam cię bardzo, ale to był twój pomysł żeby bazgrać na tamtej ścianie! - Również wstaję. Czuję jak narasta we mnie złość. To on mnie na to namówił!
- Ale ty na to przystałeś, idioto! - Malik zaprzestaje śmiechu. Jego też zaczyna wypełniać złość, widać to w jego oczach. - A to, że nie chcę się zgodzić jest chyba proste i logiczne. Kiedy dyrektor zobaczy, że ja odwalam całą robotę, jak nic mi też doładuje kary, których jak wiesz, staram się unikać.
- Taki z ciebie przyjaciel? 
- Louis, już proszę cię, skończ. - Brunet zamyka oczy żeby rozładować napięcie. Zawsze tak robi, gdy coś mu nie wychodzi, lub gdy wie, że jest na przegranej pozycji. Tak jak teraz.
Przybijam sobie w głowie mentalną piątkę i znów siadam na ziemi. Zayn po chwili idzie w moje ślady. Każda nasza sprzeczka ma podobne zakończenie. Zawsze wygrywam tym prostym, ale jakże silnym argumentem. 
- To jak będzie? - Po chwili decyduję się na powtórzenie pytania. - Zresztą jak będę odbębniał ten wolontariat to nie będę miał czasu.
- Wolontariat? - Chłopak prostuje się. - O tym akurat nie wspominałeś.
- Ale jest się czym chwalić? Praca w formie wolontariusza w szpitalu przez miesiąc, w moim wykonaniu to nic fajnego ani wartego pochwały. - Analizuję każde wypowiadane słowo. Ja mam być jakimś pielęgniarzem w szpitalu? Wśród dzieci? Biedne dzieci...
- Już widzę ten nagłówek - Mulat cicho chichocze - "Louis Tomlinson podpalił szpital Westminster" - wstaje i po wyjęciu komórki z kieszeni zaczyna udawać reportera telewizyjnego - Z relacji świadków wynika, że nastolatek wzniecił ogień na parterze w szpitalnej damskiej toalecie. Młodzieniec został już zawinięty w kaftan bezpieczeństwa i odesłany do szpitala psychiatrycznego Cane Hill.
- Ej! Przecież on jest opuszczony i jeszcze nawiedzony! - zaczynam się śmiać. Cane Hill jest przerażający. Nikt nie miał odwagi tam wejść, zważając na zdjęcia budynku, które znaleźliśmy w internecie. To miejsce jest świetnym plenerem do kręcenia horroru.
- Dlatego tam cię wyślą. Jak na moje oko, nadajesz się - Malik wybucha śmiechem zwijając się wręcz, choć w gruncie rzeczy nie powiedział niczego specjalnie zabawnego. Wstaję i klepię go po plecach żeby doprowadził się do racjonalnego stanu. 
- Mam być wolontariuszem na oddziale dziecięcym - wyjaśniam. 
- Będziesz odbierał porody? - Chłopak otwiera szeroko oczy. Ciekaw jestem czy on jest głupi, czy głupi. 
- Naprawdę? - Unoszę brwi. - Naprawdę? Nie będę odbierał żadnych porodów, kretynie! -To co mówię śmieszy mnie samo w sobie dlatego przez moją twarz przewija się uśmiech. 
- To będziesz przewijał niemowlaki? 
- Gdybyś miał blond włosy to jeszcze bym się nie dziwił. Ja nie będę tam niańczył noworodków. Chyba. - Zawieszam na chwilę głos. - Ale miesiąc szybko zleci, no nie?
- Jasne - przyjaciel posyła mi blady uśmiech. - A potem? 
- Co potem? - dziwię się. 
- No potem. Nie wierzę, że to cię nie zmieni - siada naprzeciwko mnie ze zmartwioną miną. - Niby to jest tylko miesiąc, ale ludzie szybko się zmieniają. A jak tak będzie z tobą? Nie chcę stracić jedynego przyjaciela. - Czuję się co najmniej dziwnie. To co właśnie powiedział wywarło na mnie wrażenie. 
- Nie zmienię się - uśmiecham się pokrzepiająco. - Całe życie mnie nie zmieniło nic i nikt więc nie załamuj się, stary. Szpital i jakiś tam wolontariat nie jest wyjątkiem.
- No czy ja wiem? - Zamyśla się na chwilę. - Szpital to jednak specyficzne miejsce.
- Zayn, błagam, skończmy ten temat - wzdycham. Nie mam już siły wysłuchiwać o szpitalnych zmianach. Czasem zachowujemy się jak dwie przyjaciółeczki, a nie normalni kumple. Może dlatego jesteśmy tacy nietypowi?  W szkole chodząca groza, a między sobą - dwie piętnastoletnie dziewczynki rozpaczające nad własnym życiem.
~*~
Wracając do domu strasznie marznę. Z tego wszystkiego zapomniałem zabrać kurtki z szatni. I tak oto idę ulicą w samym T-shircie, który nie jest specjalnie ciepły. Odsłonięte kostki też dają nieco o sobie znać. 
Jedyne o czym marzę to wejście do domu i położenie się na łóżku w swoim pokoju.
Ale wiem, że to niemożliwe. Mama będzie chciała ze mną rozmawiać. Nie tylko o moim wybryku, karze od dyrektora, ale i o dzisiejszym spóźnieniu. 
Patrzę na zegarek. Jest 20:57 więc "troszeczkę"mi się przedłużyło. Nie planuję się usprawiedliwiać. Po prostu wysłucham tego co chce mi powiedzieć moja matka. Najprawdopodobniej powie, że bardzo mnie kocha, że zrobiłaby dla mnie wszystko, ale już nie ma do mnie siły. Jeszcze bardziej prawdopodobne jest, że nie przywiążę większej uwagi jej wywodom. 
Ja to wszystko wiem. Wiem, że mnie kocha. Wiem, że ma mnie dość, że doprowadzam ją do furii. Wiem. Ale wiem też, że nie potrafię się zmienić. TO we mnie jest. Nie potrafię tego nazwać ani utożsamić z czymkolwiek, ale wiem, że TO sprawia, że jestem jaki jestem. I choćbym nie wiem jak bardzo chciał, nie mogę się TEGO pozbyć.
Wreszcie docieram pod mój blok. Nie czuję jednak żadnej ulgi. No, może jeśli chodzi o fakt, że lada moment będzie mi cieplej, to jestem spokojniejszy. Ale w dalszym ciągu mam przed sobą konfrontację z mamą. 
Powoli wchodzę do klatki i stawiając nogę za nogą wspinam się po schodach na czwarte piętro. Czuję się jakbym miał na plecach balast, przez który wlekę się jak żółw. Chciałbym, żeby ktoś mnie zawołał, zatrzymał. Cokolwiek. Cokolwiek bylebym nie musiał stanąć oko w oko z brązowymi drzwiami z numerem 37, za którymi, zapewne w kuchni, siedzi moja mama i czeka, aż raczę wrócić z wojaży. 
Jednak nikt nie próbuje mnie zatrzymać i po chwili stoję przed mieszkaniem, które jest moim domem. Domem, z którego wiele razy miałem ochotę uciec, ale nie potrafiłem. Nie potrafiłem tego zrobić mamie. Nie naraziłbym jej na aż taki ból.
Z ogromnym trudem naciskam klamkę, ale drzwi nawet nie drgną. Nadzieja, że mama już śpi, zaczyna we mnie narastać. Jednak moja radość jest strasznie ulotna, niczym opar papierosowego dymu. Klucze od mieszkania są w kurce, a kurtka w szkole. To koniec. Koniec. Koniec! Nawet jeśli mama poszła spać, muszę ją obudzić żeby mi otworzyła. 
Niechętnie pukam do drzwi, które w mgnieniu oka otwiera mama. Nie spała. Nie ma na sobie piżamy tylko normalny strój. Taki, w którym chodzi do pracy. Nie wiem czy mam być spokojny, czy może powinienem się bać. 
Wszystko jednak traci znaczenie kiedy mama bez słowa przyciąga mnie do siebie i mocno przytula. Czuję się bezpieczny. Pomimo wszystko.
- Tak bardzo się martwiłam synku... - Jej słowa zaskakują mnie. Liczyłem bardziej na długi wywód, którym tematem przewodnim byłaby moja nieodpowiedzialność. A tu taka niespodzianka. 
- Wiem mamo, po prostu gadałem z Zaynem i się wydłużyło - wzdycham i mocniej przyciskam ją do siebie. Dawno się tak nie przytulaliśmy.  Mama od dłuższego czasu trzyma mnie na dystans. Byłem dla niej nie jak syn, tylko dzieciak, który przyszedł zapytać o jej syna, a gdy dowiedział się, że go nie ma to po prostu rozgościł się w jej mieszkaniu i nie chce wyjść, zniknąć, przepaść.
Mama wreszcie wydostaje się z moim objęć i prosi, żebyśmy weszli do środka. Zamykam za sobą drzwi i ruszam do kuchni. Z tego wszystkiego zachciało mi się pić. Biorę do ręki szklankę i rozglądam się za jakimś sokiem, wodą, czymkolwiek. Byleby odwlec nieuniknione.
- Louis, cieszę się, że masz przyjaciela - podejmuje mama. Już wiem do czego zmierza. I pewnym jest, że nie skończy się to dobrze. - Ale to co się z tobą dzieje to już lekka przesada! - Przyglądam się jak narasta w niej złość. A tak bardzo tego nie chciałem... - Już mogę zrozumieć to co się działo wcześniej. To były drobne wybryki. A teraz? Mazanie po ścianach?! Lou, synku nie poznaję cię! - podchodzi i kładzie dłonie na moich policzkach. Jest mi jej szkoda. Naprawdę. Ale ja nie planuję się zmieniać. 
- Na tą akcję z graffiti rzeczywiście namówił mnie Zayn...
- To czemu nie jego złapał woźny? To czemu nie on siedział na posterunku? Czemu nie jego matka musiała tłumaczyć się u dyrektora? Tylko my. Wytłumacz mi to.
Szklanka, którą trzymałem ląduje z trzaskiem na ziemi. Wyleciała mi z rąk. Po prostu. 
Mama wybucha płaczem, a po chwili kuca by pozbierać odłamki. Pewnie myśli, że zrobiłem to specjalnie. Że specjalnie cisnąłem naczyniem o ziemię. Że znowu budzi się we mnie demon.
Ale to nie prawda.
Byłem tak rozkojarzony jej słowami, że ta szklanka wyleciała mi samoistnie. Nie potrafię jednak tego powiedzieć na głos. Mama i tak wie swoje.
Zamiast jej pomóc, wychodzę z kuchni i zamykam się we własnym pokoju. Siadam na łóżku i zaczynam ciągnąć się za włosy. Jest to dla mnie przyjemny ból. Ból. którym mogę po cichu odreagować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy

Archiwum