poniedziałek, 9 listopada 2015

Rozdział 2

- Więc masz dokończyć moje graffiti, tak? - Zayn patrzy na mnie wyczekująco. Po ucieczce z dwóch ostatnich godzin udaliśmy się na nasze stałe miejsce przesiadywania. Na starą szwalnię na obrzeżach Londynu. Jest to takie nasze miejsce wyciszenia i szczerych rozmów.
- Tak jakby - wypuszczam głośno powietrze i siadam po turecku na ziemi. Rozglądam się po szwalni. Jest tak zniszczona, że to aż dziwne, że jeszcze jej nie wyburzono. Na w miarę dobrze zachowanych fragmentach ścian znajdują się Zayna i moje sprayowe malunki.
- Wiesz, mogę naszkicować ci projekt tego całego logo i je wykonasz - z zadumania wyrywa mnie głos Malika. Przez chwilę zastanawiam się, co mam mu odpowiedzieć. W mojej głowie pojawia się genialny plan.
- Najwyżej mi pomożesz! - klaskam w dłonie. Mój przyjaciel przybiera zaciekawioną minę więc rozwijam swoją myśl: - Powiem, że potrzebuję ciebie do pomocy i wykonasz to durne graffiti!
- Chyba zwariowałeś! - Zayn wybucha śmiechem. - Nie wciągniesz mnie w to. O nie. Nawet nie próbuj. - wstaje i podnosi dłonie, jakby obawiał się, że go zaatakuję. W sumie mam ochotę to zrobić.
- Przepraszam cię bardzo, ale to był twój pomysł żeby bazgrać na tamtej ścianie! - Również wstaję. Czuję jak narasta we mnie złość. To on mnie na to namówił!
- Ale ty na to przystałeś, idioto! - Malik zaprzestaje śmiechu. Jego też zaczyna wypełniać złość, widać to w jego oczach. - A to, że nie chcę się zgodzić jest chyba proste i logiczne. Kiedy dyrektor zobaczy, że ja odwalam całą robotę, jak nic mi też doładuje kary, których jak wiesz, staram się unikać.
- Taki z ciebie przyjaciel? 
- Louis, już proszę cię, skończ. - Brunet zamyka oczy żeby rozładować napięcie. Zawsze tak robi, gdy coś mu nie wychodzi, lub gdy wie, że jest na przegranej pozycji. Tak jak teraz.
Przybijam sobie w głowie mentalną piątkę i znów siadam na ziemi. Zayn po chwili idzie w moje ślady. Każda nasza sprzeczka ma podobne zakończenie. Zawsze wygrywam tym prostym, ale jakże silnym argumentem. 
- To jak będzie? - Po chwili decyduję się na powtórzenie pytania. - Zresztą jak będę odbębniał ten wolontariat to nie będę miał czasu.
- Wolontariat? - Chłopak prostuje się. - O tym akurat nie wspominałeś.
- Ale jest się czym chwalić? Praca w formie wolontariusza w szpitalu przez miesiąc, w moim wykonaniu to nic fajnego ani wartego pochwały. - Analizuję każde wypowiadane słowo. Ja mam być jakimś pielęgniarzem w szpitalu? Wśród dzieci? Biedne dzieci...
- Już widzę ten nagłówek - Mulat cicho chichocze - "Louis Tomlinson podpalił szpital Westminster" - wstaje i po wyjęciu komórki z kieszeni zaczyna udawać reportera telewizyjnego - Z relacji świadków wynika, że nastolatek wzniecił ogień na parterze w szpitalnej damskiej toalecie. Młodzieniec został już zawinięty w kaftan bezpieczeństwa i odesłany do szpitala psychiatrycznego Cane Hill.
- Ej! Przecież on jest opuszczony i jeszcze nawiedzony! - zaczynam się śmiać. Cane Hill jest przerażający. Nikt nie miał odwagi tam wejść, zważając na zdjęcia budynku, które znaleźliśmy w internecie. To miejsce jest świetnym plenerem do kręcenia horroru.
- Dlatego tam cię wyślą. Jak na moje oko, nadajesz się - Malik wybucha śmiechem zwijając się wręcz, choć w gruncie rzeczy nie powiedział niczego specjalnie zabawnego. Wstaję i klepię go po plecach żeby doprowadził się do racjonalnego stanu. 
- Mam być wolontariuszem na oddziale dziecięcym - wyjaśniam. 
- Będziesz odbierał porody? - Chłopak otwiera szeroko oczy. Ciekaw jestem czy on jest głupi, czy głupi. 
- Naprawdę? - Unoszę brwi. - Naprawdę? Nie będę odbierał żadnych porodów, kretynie! -To co mówię śmieszy mnie samo w sobie dlatego przez moją twarz przewija się uśmiech. 
- To będziesz przewijał niemowlaki? 
- Gdybyś miał blond włosy to jeszcze bym się nie dziwił. Ja nie będę tam niańczył noworodków. Chyba. - Zawieszam na chwilę głos. - Ale miesiąc szybko zleci, no nie?
- Jasne - przyjaciel posyła mi blady uśmiech. - A potem? 
- Co potem? - dziwię się. 
- No potem. Nie wierzę, że to cię nie zmieni - siada naprzeciwko mnie ze zmartwioną miną. - Niby to jest tylko miesiąc, ale ludzie szybko się zmieniają. A jak tak będzie z tobą? Nie chcę stracić jedynego przyjaciela. - Czuję się co najmniej dziwnie. To co właśnie powiedział wywarło na mnie wrażenie. 
- Nie zmienię się - uśmiecham się pokrzepiająco. - Całe życie mnie nie zmieniło nic i nikt więc nie załamuj się, stary. Szpital i jakiś tam wolontariat nie jest wyjątkiem.
- No czy ja wiem? - Zamyśla się na chwilę. - Szpital to jednak specyficzne miejsce.
- Zayn, błagam, skończmy ten temat - wzdycham. Nie mam już siły wysłuchiwać o szpitalnych zmianach. Czasem zachowujemy się jak dwie przyjaciółeczki, a nie normalni kumple. Może dlatego jesteśmy tacy nietypowi?  W szkole chodząca groza, a między sobą - dwie piętnastoletnie dziewczynki rozpaczające nad własnym życiem.
~*~
Wracając do domu strasznie marznę. Z tego wszystkiego zapomniałem zabrać kurtki z szatni. I tak oto idę ulicą w samym T-shircie, który nie jest specjalnie ciepły. Odsłonięte kostki też dają nieco o sobie znać. 
Jedyne o czym marzę to wejście do domu i położenie się na łóżku w swoim pokoju.
Ale wiem, że to niemożliwe. Mama będzie chciała ze mną rozmawiać. Nie tylko o moim wybryku, karze od dyrektora, ale i o dzisiejszym spóźnieniu. 
Patrzę na zegarek. Jest 20:57 więc "troszeczkę"mi się przedłużyło. Nie planuję się usprawiedliwiać. Po prostu wysłucham tego co chce mi powiedzieć moja matka. Najprawdopodobniej powie, że bardzo mnie kocha, że zrobiłaby dla mnie wszystko, ale już nie ma do mnie siły. Jeszcze bardziej prawdopodobne jest, że nie przywiążę większej uwagi jej wywodom. 
Ja to wszystko wiem. Wiem, że mnie kocha. Wiem, że ma mnie dość, że doprowadzam ją do furii. Wiem. Ale wiem też, że nie potrafię się zmienić. TO we mnie jest. Nie potrafię tego nazwać ani utożsamić z czymkolwiek, ale wiem, że TO sprawia, że jestem jaki jestem. I choćbym nie wiem jak bardzo chciał, nie mogę się TEGO pozbyć.
Wreszcie docieram pod mój blok. Nie czuję jednak żadnej ulgi. No, może jeśli chodzi o fakt, że lada moment będzie mi cieplej, to jestem spokojniejszy. Ale w dalszym ciągu mam przed sobą konfrontację z mamą. 
Powoli wchodzę do klatki i stawiając nogę za nogą wspinam się po schodach na czwarte piętro. Czuję się jakbym miał na plecach balast, przez który wlekę się jak żółw. Chciałbym, żeby ktoś mnie zawołał, zatrzymał. Cokolwiek. Cokolwiek bylebym nie musiał stanąć oko w oko z brązowymi drzwiami z numerem 37, za którymi, zapewne w kuchni, siedzi moja mama i czeka, aż raczę wrócić z wojaży. 
Jednak nikt nie próbuje mnie zatrzymać i po chwili stoję przed mieszkaniem, które jest moim domem. Domem, z którego wiele razy miałem ochotę uciec, ale nie potrafiłem. Nie potrafiłem tego zrobić mamie. Nie naraziłbym jej na aż taki ból.
Z ogromnym trudem naciskam klamkę, ale drzwi nawet nie drgną. Nadzieja, że mama już śpi, zaczyna we mnie narastać. Jednak moja radość jest strasznie ulotna, niczym opar papierosowego dymu. Klucze od mieszkania są w kurce, a kurtka w szkole. To koniec. Koniec. Koniec! Nawet jeśli mama poszła spać, muszę ją obudzić żeby mi otworzyła. 
Niechętnie pukam do drzwi, które w mgnieniu oka otwiera mama. Nie spała. Nie ma na sobie piżamy tylko normalny strój. Taki, w którym chodzi do pracy. Nie wiem czy mam być spokojny, czy może powinienem się bać. 
Wszystko jednak traci znaczenie kiedy mama bez słowa przyciąga mnie do siebie i mocno przytula. Czuję się bezpieczny. Pomimo wszystko.
- Tak bardzo się martwiłam synku... - Jej słowa zaskakują mnie. Liczyłem bardziej na długi wywód, którym tematem przewodnim byłaby moja nieodpowiedzialność. A tu taka niespodzianka. 
- Wiem mamo, po prostu gadałem z Zaynem i się wydłużyło - wzdycham i mocniej przyciskam ją do siebie. Dawno się tak nie przytulaliśmy.  Mama od dłuższego czasu trzyma mnie na dystans. Byłem dla niej nie jak syn, tylko dzieciak, który przyszedł zapytać o jej syna, a gdy dowiedział się, że go nie ma to po prostu rozgościł się w jej mieszkaniu i nie chce wyjść, zniknąć, przepaść.
Mama wreszcie wydostaje się z moim objęć i prosi, żebyśmy weszli do środka. Zamykam za sobą drzwi i ruszam do kuchni. Z tego wszystkiego zachciało mi się pić. Biorę do ręki szklankę i rozglądam się za jakimś sokiem, wodą, czymkolwiek. Byleby odwlec nieuniknione.
- Louis, cieszę się, że masz przyjaciela - podejmuje mama. Już wiem do czego zmierza. I pewnym jest, że nie skończy się to dobrze. - Ale to co się z tobą dzieje to już lekka przesada! - Przyglądam się jak narasta w niej złość. A tak bardzo tego nie chciałem... - Już mogę zrozumieć to co się działo wcześniej. To były drobne wybryki. A teraz? Mazanie po ścianach?! Lou, synku nie poznaję cię! - podchodzi i kładzie dłonie na moich policzkach. Jest mi jej szkoda. Naprawdę. Ale ja nie planuję się zmieniać. 
- Na tą akcję z graffiti rzeczywiście namówił mnie Zayn...
- To czemu nie jego złapał woźny? To czemu nie on siedział na posterunku? Czemu nie jego matka musiała tłumaczyć się u dyrektora? Tylko my. Wytłumacz mi to.
Szklanka, którą trzymałem ląduje z trzaskiem na ziemi. Wyleciała mi z rąk. Po prostu. 
Mama wybucha płaczem, a po chwili kuca by pozbierać odłamki. Pewnie myśli, że zrobiłem to specjalnie. Że specjalnie cisnąłem naczyniem o ziemię. Że znowu budzi się we mnie demon.
Ale to nie prawda.
Byłem tak rozkojarzony jej słowami, że ta szklanka wyleciała mi samoistnie. Nie potrafię jednak tego powiedzieć na głos. Mama i tak wie swoje.
Zamiast jej pomóc, wychodzę z kuchni i zamykam się we własnym pokoju. Siadam na łóżku i zaczynam ciągnąć się za włosy. Jest to dla mnie przyjemny ból. Ból. którym mogę po cichu odreagować.

poniedziałek, 2 listopada 2015

Rozdział 1

Siedzę na korytarzu przed sekretariatem i czekam na mamę.
To miało być piękne graffiti. "Jeszcze dyrektor będzie nam wdzięczny za taką reklamę!" ekscytował się Zayn. Ale nie. Znowu mnie złapali. Znowu Malik zdążył uciec, a ja wpadłem prosto w ręce woźnego, który jak na złość zamykał akurat szkołę i musiał, musiał usłyszeć jak ten idiota już enty raz z rzędu pyta mnie czy nikt nie idzie. Czemu zawsze ja?! Chciałem się już zmienić! Serio chciałem...
Zastanawiam się, jaka będzie mina mamy. Czy znowu zobaczę w jej oczach zawód i łzy? Czy może wyjdzie z kamienną twarzą i każe mi nie odzywać się do niej przez najbliższy czas. Jednak jedno jest pewne: jestem kretynem.
Wreszcie drzwi się otwierają i stoi w nich moja matka. Jej twarz nie wyraża żadnych emocji. Jest źle.
- Dyrektor chce z tobą rozmawiać - mówi monotonnym głosem. Wzięła leki. - A my porozmawiamy sobie w domu - wzdycha i rusza korytarzem w stronę schodów. 
Biorę głęboki oddech i po cichym zapukaniu w drzwi wchodzę do sekretariatu. Sekretarka zerka na mnie spod swoich okularów.
- Och Tomlinson... Pan Robertson już na ciebie czeka. - Kiwam głową i powoli wchodzę do gabinetu dyrektora.
- Usiądź proszę - starszy mężczyzna nawet nie podnosi na mnie wzroku. Robię to, co przed chwilą polecił. Śmiało rozglądam się po gabinecie. Znam to pomieszczenie już tak dobrze, że dziwi mnie nawet przestawiony na drugą stronę biurka mały granatowy przybornik.
Pan Robertson wstaje i zaczyna przechadzać się po pokoju. Stawia powolne, stanowcze kroki. Jest bardzo spokojny czyli z mamą przygotowali dla mnie jakąś "bardzo pouczającą karę". Nie da rady negocjować. Siedzę więc i czekam na ostateczne kazanie i wyrok.
- Nie znudziło ci się jeszcze przesiadywanie tutaj, Louis? - Podejmuje wreszcie. - Przebywasz w tym gabinecie więcej niż ja. 
- No... czy ja wiem? - uśmiecham się, choć wiem, że sytuacja nie jest śmieszna, a ja sam od początku jestem na przegranej pozycji.
"- Idzie ktoś? - Zayn patrzy na mnie z góry. 
- Nie. - Mulat stoi u szczytu drabiny i sprayem próbuje stworzyć logo szkoły. Wiem, że to nie jest dobry pomysł i na pewno zakończy się aferą, ale nie, musimy oczywiście pakować się w ten syf!
- Jesteś pewien? - zerka niepewnie w moją stronę.
- Tak, jestem. I nie patrz na mnie tylko bierz się do roboty! - syczę i wychylam głowę za róg. Teren czysty. Jestem ciekawy jak wyjdzie to logo. Ale patrząc na talent i wprawę Zayna, jutro szkoła będzie miała świetną wizytówkę.
- I idzie tam ktoś? - Biorę głęboki oddech po czym odwracam się w stronę Malika żeby powiedzieć ostre
-NIE. 
- To chodź, zobaczysz jak mi idzie. - Tak jak poprosił idę na odpowiednią odległość i przyglądam się nowemu dziełu sztuki, które jest owocem starań mojego przyjaciela. Niestety widzę tylko pojedyncze plamy.
- Sorry stary, ale...
- Ej ty! - Zastygam w miejscu. - Nie próbuj nawet uciekać! - Wymieniamy z Zaynem spojrzenia. Po chwili Malik łapie pojedyncze spraye, zeskakuje z drabiny i biegnie w stronę tylnego ogrodzenia. Ja nadal tkwię na kawałku chodnika. Żeby zobaczyć graffiti wystawiłem się na odstrzał woźnego. - Co ty tam robisz?! - pan Mallory idzie w moją stronę. - Louis! Dobry Boże, co ty tu robisz o tej porze? - Staje obok mnie. W głowie zaczynam odmawiać modlitwy żeby tylko nie odwrócił się w stronę ściany. - Co tam jest? - kiwa głową za siebie. Na ścianę. To koniec. Klęska. Już nie żyję! - Matko Boska! - odwraca się. 
Mógłbym wykorzystać ten moment żeby uciec, ale ja nadal stoję w miejscu, jakby ktoś przykleił mnie do chodnika najmocniejszym klejem na świecie.
- Dzwonię na policję i do dyrektora. - Woźny odwraca się z powrotem w moją stronę. - Nie wygrzebiesz się z tego, Louis. Uwierz mi, nie wygrzebiesz. - Czuję się, jakby spadł na mnie ciężarek o wadze co najmniej jednej tony".
Teraz to do mnie dociera. To nie Zayn jest idiotą. Idiotą jestem ja.
- Chłopie! Chyba pora się ogarnąć! Jak ty chcesz żyć? - pan Robertson opiera się o biurko. Ma racje. Kim ja jestem? Nędznym osiemnastolatkiem, który potrafi wpadać tarapaty z taką lekkością jak królik wpadający do swojej nory. Czemu ja wtedy nie uciekłem? Czemu? Może by mi się jakoś upiekło. A tak? Siedzę u dyrektora, mama będzie musiała płacić niemałe pieniądze za odmalowanie ściany. Same problemy.
- Ile trzeba będzie zapłacić za malowanie tej ściany? - Pytam odbiegając od tematu.
- To cię tak martwi, Tomlinson? Pieniądze? - mężczyzna unosi brew. - Otóż nie będziecie płacić za malowanie. Masz dokończyć to co zacząłeś. - CO?! Jak? 
- Ma to zostać? - Robię zdziwioną minę.
- Tak. Będzie to ciekawy dodatek dla naszej szkoły. Nie są to jakieś bluźnierstwa tylko nazwa college'u więc nie widzę zastrzeżeń. Może taka forma przekazu zachęci młodych uczniów do wybrania naszej placówki? - Uśmiecha się. Manna z nieba!
- To dlaczego kara? - Unoszę pytająco ręce.
- Bo robiłeś to bez niczyjej wiedzy i zgody, czyli nielegalnie. - Nie wiem, czy śmiać się czy płakać. Pan Robertson przypisuje mi pracę Zayna, przez którą siedziałem pół nocy na komisariacie. Mam mu powiedzieć, że to nie ja? Jak on wtedy zareaguje? Nie, nie mogę tego zrobić. Zayn to mój przyjaciel, jedyny. Nie wsypę go do tego problemu.
- To jaka będzie ta forma mojego zadośćuczynienia? 
- No cóż. Kara musi być pouczająca i owocna. - Chłopie, zlituj się! - Więc z twoją mamą ustaliliśmy, że musisz poznać trochę życia pełnego problemów. Ale nie takiego jakim ty żyjesz. - Wow, też mi coś. - Więc przez najbliższy miesiąc będziesz pracował jako wolontariusz w pobliskim szpitalu. 
- Psychiatrycznym? - prycham.
- Bądź poważny, Louis. Proszę cię. Zachowuj się, proszę, jak na mężczyznę w twoim wieku przystało. - zakłada ręce na klatkę piersiową przez co wygląda trochę jak moja mama, kiedy coś przeskrobałem, a ona nie wiedziała co ze mną zrobić. - Więc przez miesiąc będziesz wolontariuszem w pobliskim szpitalu na oddziale dziecięcym. I tyle w tym temacie.
- Więc mogę już iść na lekcje? - zaczynam wstawać z krzesła.
- Planowo niedługo kończysz więc nie widzę sensu, żebyś jeszcze szedł na zajęcia. Idź do domu i porozmawiaj z matką. Jak dzisiaj widziałem, nie jest ona w najlepszym stanie. A jak myślisz, przez kogo?
- No przeze mnie... - wzdycham i odchodzę do drzwi.
- Mam nadzieję, że taki wolontariat da ci trochę do myślenia, Tomlinson. - Dyrektor siada z powrotem na swoim miejscu przy biurku i zapisuje coś w notesie. - Mam rację?
- Prawdopodobnie tak. - kiwam głową i naciskam na klamkę. - Do widzenia!
- Do widzenia, Louis. - Zamykam za sobą i żegnając sekretarkę wychodzę na korytarz.
Nawet nie wiem kiedy zaczęła się przerwa. Jest dość spory tłok, ale to nie utrudnia mi odnalezienia Zayna. Stoi przy swojej szafce i dokładnie przegrzebuje jej zawartość. Malik ma tam taki bałagan, że znalezienie podręcznika cy zeszytu jest jak szukanie skarbu na bezludnej wyspie. Tylko tutaj nie ma mapy. Kiedy chłopak mnie dostrzega, na jego twarzy pojawia się blady uśmiech.
- Żyjesz? - Klepie mnie po ramieniu choć wie, że tego nie lubię.
- Skoro tu stoję - wskazuję na siebie dłońmi - to znaczy, że jeszcze jakoś żyję.
- Idziesz na zajęcia? - Unosi brew i znowu zaczyna szperać w swojej szafce. 
- Robertson powiedział żebym sobie darował i wrócił do domu. - Chowam dłonie do kieszeni i rozglądam się w tłumie. Niby mówią, że każdy jest inną, zupełnie niesamowitą osobą. Ale jak tak przyglądam się tym wszystkim nastolatkom to dochodzą do wniosku, że jesteśmy tacy sami, a w tłumie zlewamy się w jedno roztargnione stado. 
- No to Zayn Malik zakończył już dzisiaj swoje zajęcia! - Mulat trzaska drzwiczkami i unosi w zadowoleniu ręce do góry. 
- Spokojnie, nie każdy musi wiedzieć, że robisz sobie wagary - zauważam.
- A ty?
- A ja to ja. Jednostka jakże wyjątkowa. Mam pozwolenie na wagary od samego dyrektora! - Zaczynamy się śmiać i po chwili ruszamy wzdłuż korytarza, kierując się do wyjścia. 
Tłum mimowolnie się rozstępuje. Wszyscy w szkole się nas boją, choć odkąd tu jesteśmy, nie skrzywdziliśmy nikogo ani fizycznie, ani psychicznie. Z lokalnych szeptów i "poczty pantoflowej" dowiedziałem się, że dla niektórych dziewczyn jesteśmy z Zaynem "atrakcyjnymi kąskami", lecz zważając na naszą reputację, wolą się do nas nie zbliżać. Nie wiem jak Malikowi, ale mi się taki układ podoba. Być postrachem college'u. 
Przed samym wyjściem zatrzymuję się na chwilę. Czuję dziwne łaskotanie na karku. Ktoś mnie obserwuje. Odwracam się  gwałtownie, ale wszyscy zajęci są sobą. To pewnie przez ten szkolny monitoring. 
- Co ci jest? - z transu wyrywa mnie głos mojego przyjaciela. 
- Nie nic. Taki mały zawał bo myślałem, że zgubiłem telefon - próbuję rozładować napięcie śmiechem. Odwracam się w stronę drzwi i popychając je wychodzę ze szkoły.
- W tej szkole lepiej uważać, bo złodziei pełno - wzdycha Zayn. Co?! Co on przed chwilą powiedział? To stwierdzenie było tak bezsensowne, że aż zabawne. Jednak nie komentuję tego i ruszamy do bramy by za chwilę poczuć się wolnym.

Prolog

Jestem typem człowieka, który wszystko lubi robić po swojemu. 
Od małego taki byłem. Moja mentalność i zawzięcie często były przyczyną konfliktów w piaskownicy na placu zabaw przy przedszkolu. Piaskowe zamki zawsze, ale to zawsze, miały w sobie coś "nie tak jak Lou sobie życzy". Moja mama często była wzywana na dywanik, a w domu słuchałem wywodów na temat przyjaźni i relacji z innymi. 
W szkole podstawowej nie było lepiej. Wtedy wkroczyły pojedyncze bójki, ostrzejsze wymiany zdań z nauczycielami... Do dziś pamiętam moją pierwszą wizytę u pani dyrektor. Jej wzrok gdy zastanawiała się, jaką karę wymierzyć niepozornemu drugoklasiście. 
Przyszła szkoła średnia i zaczęło się życie podobne do tego, które teraz prowadzę. A miałem zaledwie jedenaście lat!* Kradzież w sklepiku szkolnym to był mój pierwszy wyczyn z prawdziwego zdarzenia. Jednak byłem wzorem dla wielu rówieśników. Byłem... Przez pierwsze dwa lata. Potem stałem się bardziej impulsywny i z wodza przeistoczyłem się w postrach. Nawet nauczyciele nabrali do mnie pewnego dystansu. Do odpowiedzi prawie w ogóle nie chodziłem, bo wszyscy się po prostu bali, że mogę wpaść w szał. Zostałem sam, a do furii doprowadzała mnie właśnie ta cholerna samotność.
Moją pierwszą wizytę u psychologa odbyłem w wieku 14 lat. Pierwszą i ostatnią. Już po dwudziestu minutach "terapii" wygarnąłem temu doświadczonemu psychologowi z pierdylionem wyróżnień na ścianie, co myślę o jego pracy, wiedzy i o nim samym.
Mama bezradnie rozkładała ręce. Ojciec?  Ojciec zostawił nas gdy miałem 3 lata i miał w głębokim poważaniu, mnie, moją mamę, nas.
Czy w college'u planowałem się zmienić? 
Nie.
A nawet jeszcze bardziej się pogorszyłem i rozpanoszyłem. Ale za to znalazłem przyjaciela. Zayn był podobny do mnie, jednak nie robił wokół siebie takiego szumu jak ja. Mieliśmy układ: ja stoję na czatach, a on pracuje nad nowym graffiti na ścianie starej fabryki. Potem zmiana.
Zayn to wspaniały człowiek. Mój prawdziwy przyjaciel. Gdyby nie on, nadal byłbym sam na tym świecie i najprawdopodobniej wkrótce bym zbzikował.
Nazywam się Louis Tomlinson. Mam 18 lat i jestem ofiarą. Ofiarą własnego życia...
________________________________________
* w Wielkiej Brytanii jest inny sposób nauczania. W wieku 11 lat po zdaniu jakiegoś tam testu idzie się do szkoły średniej (secondary school), która jest takim odpowiednikiem naszego gimnazjum.

A więc oto prolog mojego nowego jakże pomysłowego opowiadania :D
Będzie ono pisane oczami Louisa. 
Może wam się spodoba :DDD
Pozdrowionka xx

Obserwatorzy

Archiwum